piątek, 20 kwietnia 2007

Maestro

Tomasz Stanko - trębacz i kompozytor jazzowy, jeden z najoryginalniejszych muzyków jazzowych na swiecie znalazł sie w moim blogu nieprzypadkowo . Jego nazwisko można znaleźć na płytach kilku prezentowanych wczesniej wykonawców . Zagrał na dwóch krążkach Maanamu ,wspomagał Osjan, SBB, Young Power, Voo Voo, Grzegorza Ciechowskiego, a nie tak dawno wystepował w duecie z Wojciechem Waglewskim. Poza tymi wszystkimi przyczynami które tu wymieniłem , jest jeszcze jedna i najważniejsza - ja po prostu lubię go słuchac. Gdy słysze słowo jazz nieodmiennie kojarzy mi sie ono z trąbką , tak jak rock z gitarą, new romantic z klawiszami a góralska muzyka ze skrzypcami.
Atutem sztuki Tomasza Stańki jest własny, odrębny ton, nastrojowy a czasami mroczny klimat, słowiańska melancholia, łatwo rozpoznawalne od pierwszego dźwięku, charakterystyczne brzmienie jego trąbki.


Fragment wywiadu z gazety GALA:

Swoje życie dzieli na stare i nowe. Aby wejść na sam szczyt, musiał zmartwychwstać: zerwać z narkotykami i alkoholem. Dziś delektuje się smakiem orientalnych herbat, medytuje i codziennie biega.
Jest teraz najwybitniejszym i najbardziej znanym na świecie polskim muzykiem jazzowym.
GALA: Od 1994 r. twoja kariera nabrała gwałtownego przyspieszenia. Jako jedyny polski muzyk regularnie wydajesz płyty w wytwórni o światowej renomie. Równie radykalnie zmieniło się twoje życie osobiste?
TOMASZ STAŃKO: Wtedy raptownie przestałem zażywać trucizny. To była naturalna potrzeba, a nie zaplanowany odwyk. Doszedłem do wniosku, że czas wydorośleć. W końcu mogłem racjonalnie podejść do życia i przypilnować interesów. Nic więcej. Całe poprzednie życie szedłem na używkach. Nawet nie wiem, czy lepiej mi się komponowało na haju, czy bez. Teraz jest może lepiej, ale głównie dlatego, że stałem się bardziej "życiowy".
GALA: Miałeś jakieś problemy po odstawieniu narkotyków?
T.S.: Żadnych. To wtedy powstała moja najlepsza kompozycja MORNING HEAVY SONG. Jedynie organizm musiał się zbalansować przez kilka dni. Teraz wstaję wcześnie, o szóstej, siódmej. Sporo czasu zajmują mi poranne, muzyczno-medytacyjno-fizyczne ablucje. Zaczynam od jogi, potem gram długie nuty na trąbce, a następnie godzinkę biegam. To też jest "speedowanie", tylko inne. Regularne bieganie powoduje wydzielanie w organizmie endorfiny, a to jest najlepsza substancja w kosmosie. Jest stokrotnie mocniejsza od heroiny, więc w pewnym sensie wciąż prowadzę życie ćpuna.
GALA: Dzielisz życie na stare i nowe?
T.S.: Tak. W starym życiu, by umilić sobie samotność, kupowałem ptaki. Miałem papugi, przepiórki japońskie, australijskie wróble... Specjalnie dla nich ustawiłem w pokoju drzewo. Któregoś dnia uświadomiłem sobie, że nie da się dalej żyć z trzydziestoma ptakami. Myślałem, że zwariuję, i porozdawałem je. Ostatnią parkę nimf dałem Korze.
GALA: Przez 30 lat uchodziłeś za naszego czołowego awangardzistę. Teraz twoja muzyka stała się zdecydowanie bardziej przystępna.
T.S.: Zawsze miałem skłonności do prostej muzyki, więc ten zwrot był dla mnie naturalny. Awangarda w sztuce to rodzaj spekulacji myślowych, które budzą mój szacunek. Ale artyści, tak jak politycy, potrzebują widowni. Jazz szybko staje się nawykiem. Nic innego w życiu nie robię, granie na trąbce jest moim życiem. Dla mnie najważniejsza w jazzie jest improwizacja, tzn. rola kreatywności w błyskawicznym procesie tworzenia, w procesie równym trwaniu dzieła. Swoiste skojarzenia dźwiękowe, akty wyboru, filozofia błędu. Właściwie tworzę szyfry, które dają mi możliwość improwizacji. To możliwe, bo muzyka jest abstrakcyjna i nawet minimalna zmiana tempa daje całkowicie odmienną frazę. Mam swoje ulubione akordy, które mogę zmieniać tak, by w sekundę przechodziły z liryzmu w furię. Nie rezygnując z oryginalności, chcę mieć kontakt z jak najszerszą publicznością.
GALA: Miałeś 21 lat, kiedy zauważył cię Krzysztof Komeda. W 1965 r. brałeś udział w nagraniu jego płyty ASTIGMATIC, arcydzieła nie tylko polskiego, ale i europejskiego jazzu.
T.S.: Rzeczywiście był kimś wyjątkowym. Może o tym świadczyć choćby fakt, że dopiero po jego śmierci zacząłem grać własną muzykę. Wcześniej nie miałem takiej potrzeby, bo w pełni wyrażałem się w jego kompozycjach.
GALA: Zaczynałeś karierę w latach 60. To była inna Polska.
T.S.: Wbrew pozorom, nie tak bardzo. Czasem było trudno, ale miałem sporo przyjemności z bycia młodym. Kiedy zaczynałem, jazzmanów już nie szykanowano: w szkole muzycznej robiłem dyplom z jazzu.
GALA: Wielu polskich jazzmanów wyemigrowało. Ty nie.
T.S.: Nie ciągnęło mnie. Mogłem swobodnie wyjeżdżać za granicę, a w Polsce prowadziłem dość wygodne życie.
GALA: Muzycy jazzowi zawsze mieli oryginalny wizerunek.
T.S.: Jazzmani byli szalenie eleganccy: Dizzy Gillespie nosił paryskie berety, Duke Ellington wspaniałe garnitury. W stroju jazzmana musiał być rys indywidualizmu. Za moich czasów rockmani byli znacznie bardziej ekstrawaganccy i ja chciałem się do nich upodobnić. Teraz wróciłem do garniturów.
GALA: Czas zabiera z tego świata twoich bliskich. Boisz się śmierci?
T.S.: Jeszcze nie czuję konieczności przygotowywania się do śmierci. Chciałbym być silny, aktywny, sprawny i jak nadejdzie mój czas, siąść i umrzeć. Ale to jest piekielnie trudne i trzeba sobie na to zasłużyć. Dlatego stosuję się do norm wspólnych dla wszystkich religii. Idę z duchem religii, nie będąc religijnym. To jest paradoks, ale nieduży. Kiedy myślę o śmierci, zastanawiam się, dlaczego gangsterzy korzystają z doczesności tak bez pardonu. Na przykład taki Perszing. Przyszło mi na myśl, że kiedy żył mocno, przestawał czuć strach. Wiedział, że mogą go trafić, ale się tym nie przejmował. On nie umarł, bo nie czuł śmierci. Umierają tylko ci, co czekają na śmierć.
GALA: Czy należy do ciebie zwracać się już tylko: "mistrzu"?
T.S.: Wszyscy do mnie już tak mówią, więc powoli się przyzwyczajam. Szczególnie kiedy przebywam wśród młodych kobiet. Mnie się to kojarzy z dawnym określeniem "jazda na mistrza". Tak mówiono kiedyś o jeździe koleją na gapę. Dopiero kiedy Charles Lloyd, słynny amerykański saksofonista, powiedział do mnie "maestro", przekonałem się do tego tytułu.


Purple sun (1973)


1.Boratka & flute's ballad (14:06),
2.My night, my day (5:29),
3.Flair (13:23),
4.Purple Sun (6:04)

Stańko Tomasz Quintet:
Tomasz Stanko - tp,
Zbigniew Seifert - violin/as,
Janusz Muniak - ss/ts/fl/perc,
Hans Hartmannn - b,
C.O.C.X. (1983)

1.Mademoiselle "Ka",
2.Babylon Samba,
3.Gama,
4.Mr.DD,
5.C.O.C.X,
6.Jose & Lak (Torres, Anthymos),
6.Kameleon,
7.Kameleon,
8.Song for Pula (W.e.Szczurek),
9.Fioletowy Liquor
T.Stańko - trumpet,
Apostolis Antymos - guitars drums, bass, guitar, percussion,
Witold Szczurek - kontrabass, gong,
Jose Antonio Torres - conga, percussion


SUSPENDED NIGHT (2004)


Tomasz Stańko - trumpet
Marcin Wasilewski - piano
Sławomir Kurkiewicz - double bass
Michał Miśkiewicz - drums

Brak komentarzy: